niedziela, 18 kwietnia 2021

Rozdział XII

Pierwszym, co zarejestrowałam po przekroczeniu progu, był chłód. Znałam to przejmujące, nieprzyjemne zimno. Nie miałam pojęcia, dlaczego wszystkie znane mi świątynie wydawały się podobne pod tym względem, ale i tak poczułam się przez to nieswojo.

Główna nawa różniła się od tej, do której przywykłam. Po pierwsze, wnętrze katedry okazało się dużo bardziej przestronne niż budowla, w której mieścił się zakon Beatrice. Po drugie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, sala wydawała się o wiele lepiej oświetlona. W tamtej chwili zwątpiłam, czy wchodzenie tu w środku dnia było dobrym pomysłem.

– Daj spokój. Nikt nie zwróci na nas uwagi – powiedział mi przed wejściem Dean, kiedy z samochodu obserwowaliśmy cel podróży.

Wtedy niechętnie przyznałam mu rację, ale i tak dręczyły mnie wątpliwości. Możliwe, że się nie mylił. Wejście do miejsca, które z założenia pozostawało otwarte dla wszystkich, nie powinno wzbudzać wątpliwości. Mogliśmy udawać turystów albo po prostu grupkę wierzących znajomych, która miała ochotę się pomodlić. W końcu czemu nie, prawda? To przynajmniej próbowałam sobie powtarzać, próbując zachowywać się jak najmniej podejrzanie.

Dean twierdził, że sprawy miały się o wiele lepiej niż z zamkniętym klasztorem, takim jak ten, w którym się ukrywałam. Tutaj nasza obecność nie powinna dziwić. Musiałam przywyknąć do myśli, że to wcale nie tak, że ktoś czyhał na nas na każdym kroku, już z daleka wiedząc, że nie byliśmy aż tacy normalni. Dopiero w tamtej chwili z pełną mocą dotarło do mnie, że przez cały czas tak właśnie wyobrażałam sobie świat obecnie. Jakby samo moje istnienie sprawiało, że ktoś chciał na mnie polować.

Nie spotkaliśmy nikogo podejrzanego. Mimo wszystko czułam się, jakby ktoś śledził każdy mój krok, kiedy przekroczyłam próg świątyni.

Powiada się, że on jest wszechobecny… Zwłaszcza tu, prawda?

Powstrzymałam się przed parsknięciem śmiechem. Objęłam się ramionami, krzyżując ręce na piersi i próbując się rozgrzać. Z powątpiewaniem powiodłam wzrokiem dookoła, wypatrując… Och, czegokolwiek. W duchu błogosławiłam, że wnętrze wyglądało inaczej niż to, do którego się przyzwyczaiłam. Oczywiście momentalnie dostrzegłam elementy wspólne, ale te nie wydały mi się dziwne – obecność krzyża, ołtarza czy ławek, była oczywista.

Och, no i witraże. Zwłaszcza one przykuły moja uwagę, sprawiając, że na moment zamarłam. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, że przez to pozostałam w tyle. Po prostu stałam, spoglądając przed siebie – wprost na strzeliste, potężne okna, zdobione kolorowymi szybami.

To nie tak, że nigdy nie widziałam kościelnych zdobień. Większość z nich prezentowała się podobnie, sprowadzając do tych samych motywów: drogi krzyżowej, męki Chrystusa i tak dalej. Pod wieloma względami wiara jawiła mi się przez to jako coś naprawdę przygnębiającego. W końcu czy rozpamiętywanie cudzej śmierci takie nie było? Nieważne jak bardzo się starałam, nie potrafiłam znaleźć w tym miejsca na nadzieję.

Jednak witraże w tym miejscu okazały się zupełnie inne. Światło dnia sprawiało, że kolorowe szkiełka mieniły się, zachwycając wzorami i intensywnością kolorów. Przez chwilę śledziłam wzrokiem wzór, który tworzyły, nim uświadomiłam sobie, że składały się na postać kobiety. Na ustach postaci dostrzegłam łagodny uśmiech; rozchylone ramiona wydawały się zachęcać do tego, żeby w nie wpaść i zaznać choćby chwilowego ukojenia. Uświadomiłam sobie, że spoglądam wprost na Matkę Świętą, ale choć również postać Marii nie była mi obca, pierwszy raz pomyślałam, że wyglądała pięknie.

– Amelio.

Wzdrygnęłam się, słysząc swoje imię. W końcu oderwałam wzrok od witraża, z opóźnieniem spoglądając na zniecierpliwionego Deana. On i Lettie zdążyli ujść spory kawałek, pozostawiając mnie w tyle.

Potrząsnęłam głową. Natychmiast ruszyłam za nimi, ale myślami wciąż byłam przy witrażu. Od tamtej chwili miałam wrażenie, że to Maria śledziła każdy mój krok.

– Co ty, do diabła, robisz? – syknął Dean, gdy tylko się z nim zrównałam. Spojrzał na mnie kątem oka, nie kryjąc rozdrażnienia.

– Wspominasz o diable w kościele – rzuciłam zaczepnym tonem.

Wywrócił oczami, ale przynajmniej darował sobie pytania. Przyjęłam to z ulgą, bo co miałam mu powiedzieć? Nie sądziłam, żeby zrozumiał coś, co i dla mnie pozostawało zagadką. Fascynacja witrażem ani trochę nie brzmiała jak coś zrozumiałego w sytuacji, w której mimo wszystko ryzykowaliśmy.

Przez chwilę trwaliśmy w ciszy. Wciąż wodziłam wzrokiem dookoła, starałam się jednak unikać spoglądania na górująca nad nami Marię. Bez pośpiechu kroczyliśmy między rzędami ławek, zmierzając ku ołtarza, choć nie sadziłam, byśmy mieli tam cokolwiek do znalezienia. To jedno miejsce nie wyróżniało świątyni pod żadnym względem – krzyż, pismo święte, hostia…

Zawahałam się, kiedy Dean jak gdyby nigdy nic wspiął się po schodach, prowadzących na podwyższenie. Zrozumiałam, że zamierzał tak po prostu wejść do zachrystii i – cholera – nie spodobało mi się to.

– Amy? – zmartwiła się Lettie, kiedy omal na mnie nie wpadła.

Przynajmniej ona jedna wydawała się nie mieć do mnie pretensji o to, że mogłabym cokolwiek utrudniać. Wysiliłam się na uśmiech, by trochę ją uspokoić, ale nawet ja wiedziałam, że wyszło mi to marnie.

– Ktoś może tu przyjść – zauważyłam przytomnie. – Jak się wytłumaczymy, jeśli nas tam złapią?

Po minie Deana poznałam, że miał przynajmniej kilka scenariuszy na taką okoliczność. Oczywiście, nie robił tego po raz pierwszy. Mnie samej wystarczyła chwila, bym zrozumiała, że to najmniejszy problem – udawanie głupich, zagubionych turystów zawsze było w cenie. Mimo wszystko…

– Masz racje – usłyszałam i aż uniosłam brwi, słysząc te słowa z ust Deana. Jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie. – Zostań tutaj, jeśli tak wolisz. Jeśli coś będzie nie tak, możesz zacząć krzyczeć.

Na szczęście odwrócił się, przez co nie miał prawa dostrzec grymasu, który pojawił się na moich ustach. W pośpiechu zwróciłam się plecami do niego i Lettie.

Uwierz mi, nie chcecie, żebym krzyczała.

Ale na głos powiedziałam jedynie:

– Pośpieszcie się.

Dean ograniczył się do sztywnego skinięcia głową. Obserwowałam go, choć ze swojego miejsca widziałam jedynie jego plecy. Usłyszałam, że cicho zaklął, co uświadomiło mi, że drzwi musiały być zamknięte. W pierwszym odruchu pomyślałam, że tak było lepiej, po cichu licząc na to, że tyle wystarczy, żebyśmy się wycofali. Oczywiście chłopak nie miał tego zamiaru, o czym przekonałam się zaledwie chwilę później, kiedy drzwi skrzypnęły. Tego też mogłam się spodziewać. Ktoś, kto potrafił odpalić cudzy samochód bez pomocy kluczyków, tym bardziej musiał potrafić uporać się z zamkiem.

Wymieniłam z Lettie krótkie, wymowne spojrzenia. Posłała mi blady uśmiech, który – och, byłam pewna – z założenia miał mnie pewnie uspokoić, choć nie poczułam się ani trochę lepiej. Zaraz po tym dziewczyna zniknęła mi z oczu, pośpiesznie znikając za Deanem. Drzwi zamknęły się za nimi, przez co tym wyraźniej poczułam, że zostałam sama w zimnej, zdecydowanie zbyt jasnej sali.

Poruszyłam się niespokojnie. Uświadomiłam sobie, że drżę, choć już nie miałam pewności czy to za sprawą panującego dookoła chłodu, czy może narastającego niepokoju. Jakby to w ogóle miało coś do rzeczy! Nerwowo napięłam mięśnie, ale to nie pomogło. Zaczęłam niespokojnie krążyć, choć i z tego zrezygnowałam po zaledwie kilku krokach, coraz bardziej zaniepokojona perspektywą biernego czekania. Cholera, łatwiej byłoby, gdybym obserwowała z zewnątrz, bezpiecznie tkwiąc w samochodzie. Może, bo i tego wcale nie byłam taka pewna.

Cholera, co ja tutaj w ogóle robiłam? Przez moment pożałowałam, że jednak doprowadziłam do tego, żebyśmy się rozdzielili. Wieki nie oglądałam żadnego horroru, ale czy waśnie w ten sposób nie zaczynała się większość z nich? Grupka znajomych, którzy wtargali do niewłaściwego miejsca, rozdzielali się, a później żałowali, umierając w agonii? Nie żeby otwarty dla ogółu kościół wyglądał na miejsce rodem ze strasznych historii, ale jednak. Okoliczności ani trochę nie przeszkadzały mi w tworzeniu kolejnych, coraz bardziej niepokojących scenariuszy.

Wciąż czułam się tak, jakby ktoś mnie obserwował. Niech cię szlag. Uniosłam głowę, niechętnie spoglądając na kobiecą sylwetkę, wydającą się spoglądać na mnie z witraża. Z wolna podeszłam bliżej, wciąż nie odrywając od niej wzroku. Jasne, była piękna – ustaliłam to już wcześniej – ale to nie czyniło jej jakkolwiek przystępniejszą. Wręcz przeciwnie, bo niezależnie od tego, jak długo wpatrywałam się w tę postać, wciąż czułam się zaniepokojona. To ani trochę nie zgadzało mi się z koncepcją wiary, wpajaną mi przez Berenikę. Czy miejsca takie jak to nie powinny sprawiać, że wierni czuli się bezpiecznie…?

Uciekłam wzrokiem gdzieś w bok, chcąc nie chcąc decydując się rozejrzeć. Dreszcz przemknął mi wzdłuż kręgosłupa, kolejny raz sprawiając, że zaczęłam dygotać. Krótko spojrzałam na zamknięte drzwi do zachrystii, nasłuchując i próbując wychwycić choćby śladowy dowód na obecność Lettie i Deana. Ile czasu minęło, odkąd zdecydowaliśmy się rozdzielić? Z mojej perspektywy wszystko zdawało się ciągnąc w nieskończoność, choć w rzeczywistości w grę musiało wchodzić raptem kilka minut. Oczywiście, że przeszukanie takiego miejsca miało zająć im dłuższą chwilę.

Miałam ochotę za nimi ruszyć, ale prawie natychmiast odrzuciłam od siebie taką możliwość. Z wolna podeszłam do jednej z pierwszych ławek, po czym przysiadłam na skraju, plecami zwrócona do witrażowych okien. Miałam wrażenie, że spojrzenie Marii przeszywa mnie na wskroś, ale zmusiłam się do zignorowania tego uczucia. W zamian spróbowałam usadowić się w taki sposób, by swobodnie móc patrzeć na główne wejście. W końcu po to zdecydowałam się tutaj zostać. Gdyby do środka wszedł ktoś niepowołany, musiałam zrobić… Cóż, cokolwiek. Nie miałam żadnego planu, ale nawet odwrócenie uwagi, żeby kupić Lettie i Deanowi trochę czasu, brzmiało jak dobre rozwiązanie.

Uderzyło mnie to, jak wiele niedociągnięć dostrzegałam w planie przyjazdu tutaj. Nie żebym wiedziała cokolwiek z tego, co kryło się za decyzjami Deana. Nie miałam żadnego scenariusza, żadnej wskazówki. Obserwowałam kościół, ale tak naprawdę nie potrafiłam sobie wyobrazić własnej reakcji, gdyby nagle coś poszło nie tak. Kiedy powinnam zareagować? Skąd w ogóle miałam mieć pewności, czy osoba, która pojawi się w świątyni, faktycznie okaże się niebezpieczna? Gdybym narobiła zamieszania z powodu zwykłego wiernego, który w wolnej chwili przyszedł, żeby chwilę pobyć samemu, mogłabym narobić nam jeszcze więcej problemów.

Dean, do diabła…

Wierzyłam, że miał się zirytować na kolejne pytania. Wciąż miałam ich wiele, zresztą nasze rozmowy w większości przypadków trudno było określić mianem dyskusji. Nie zmieniało to jednak faktu, że po wyjściu stąd zamierzałam go przycisnąć. Jeśli planował, musiałam o tym wiedzieć. Nie byłam Lettie, do diabła! Zwłaszcza teraz mogłam sobie wyobrazić, że ta dwójka przeżyła razem dość, by potrafić współpracować, ale dla mnie to wszystko wciąż było nowe.

Ewentualnie wciąż mogłam odejść. Jeśli ten świat aż tak bardzo nie zmienił się od wieczoru, którego nie chciałam wspominać…

– Wyglądasz jak płacząca madonna… Ale nie ma w tobie nic boskiego, prawda?

Wyprostowałam się niczym struna. Z opóźnieniem rozpoznałam ten głos, choć nie przypominałam sobie, żeby za pierwszym razem brzmiał aż tak łagodnie. Z wrażenia omal nie spadłam z ławki, podrywając się do pionu tak gwałtownie, że niewiele brakowało, żebym potknęła się o własne nogi.

Nie miałam pojęcia, skąd wziął się stojący przy ołtarzu mężczyzna. Mogłam uwazdecydowała się przekroczyć próg świątyni. A może to po prostu ja byłam aż do tego stopnia nieostrożna, mimo prób niezdolna skupić się na swoim zadaniu na tyle, by wychwycić zagrożenie. Jakkolwiek by nie było, powody pozostawały małoistotne. Liczyło się, że Patrickowi znów udało się mnie zajść, prawie jak za pierwszym razem, kiedy ot tak zdołał przewidzieć moje ruchy.

Zawahałam się. Tym razem przynajmniej nie próbował mnie atakować, choć nie wątpiłam, żeby nie powstrzymywałby się, gdybym spróbowała zrobić coś głupiego. Nie sądziłam, żeby pozwolił mi przebiec przez całą salę aż do wyjścia, nawet gdybym faktycznie mogła sobie na to pozwolić. Z drugiej strony, jeśli przyszedł sam, a mnie udałoby się go odciągnąć…

– Nie rozumiem. Serio, wciąż próbuję zorientować się, skąd się wzięłaś – przyznał mężczyzna, jak gdyby nigdy nic przerywając przeciągającą się ciszę. – On też gdzieś tutaj jest?

– A wyglądam, jakbym miała towarzystwo? – zniecierpliwiłam się.

To była marna wymówka. Oczywiste kłamstwo, które sprawiło, że przez moment sama miałam ochotę wywrócić oczami. Mimo wszystko Patrick nie skomentował tego nawet słowem, w zamian bez pośpiechu ruszając ku mnie. Dopiero kiedy podszedł bliżej, dostrzegłam, że jedną stronę twarzy wciąż miał napuchniętą i siną. W jakimś stopniu mnie to usatysfakcjonowało. Cóż, najwyraźniej Dean miał niezłego cela i sporo siły.

– Ujmę sprawę jasno, okej? Nie wnikam w to, czy im towarzyszysz, czy spotkaliście się przypadkiem. – Wzruszył ramionami. – Ale zwłaszcza teraz nie uwierzę, że nie ma w tobie nic nadzwyczajnego. Potrafię rozpoznać Obdarzoną.

Zacisnęłam usta. Cisza wydała mi się najlepszym, na co mogłam się zdobyć. Trwałam w bezruchu, uważnie śledząc każdy ruch potencjalnego przeciwnika. Starałam się nie spoglądać w kierunku zachrystii, choć wątpiłam, czy to miało jakikolwiek znaczenie. Jeśli był tutaj Patrick, inni Poszukiwacze mogli mu towarzyszyć. W końcu kto w pojedynkę rzucał się powstrzymywać złożoną grupę osób, które nie tylko potrafiły się bronić, ale na dodatek wzbudzały w innych niepokój?

Przez twarz mężczyzny przemknął cień. Westchnął, po czym z wolna ruszył w moją stronę.

– Skoro wolisz utrudniać…

Nie miałam pojęcia, co kryło się za jego słowami. Liczyło się, że najwyraźniej stracił ochotę na pogawędki, ostatecznie decydując się ruszyć ku mnie. Przesunęłam się, próbując wyminąć ławkę, choć w rzeczywistości zostało mi tylko wycofać się ku ścianie. Przez chwilę miałam wrażenie, że trwaliśmy w jakiejś dziwnej, pozbawionej większego sensu grze. Podczas gdy ja się wycofywałam, on powoli przybliżał się do mnie, niczym jakieś drapieżne zwierzę, które próbowało zapędzić przyszła ofiarę w kozi róg. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, tłukąc się tak szybko i mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.

Powinnam coś zrobić. Musiałam, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Oczywiście, że zostawiłeś mnie bez wyjaśnienia, jęknęłam w duchu, obiecując sobie, że jeśli jakimś cudem uda mi się kiedyś porozmawiać z Deanem, na powitanie dostanie ode mnie w twarz. Nie miałam pojęcia, jak daleko zabrnęli z Lettie. Nawet gdybym chciała ich ostrzec, skąd pewność, że by mnie usłyszeli?

O ile, oczywiście, mogłabym sobie pozwolić na krzyki.

Uderzyłam plecami o ścianę. Mogłam się tego spodziewać, ale i tak poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Przywarłam nań całym ciałem, zupełnie jakbym jakimś cudem mogła przeniknąć na zewnątrz. Zauważyłam, że kąciki ust Patricka drgnęły, kiedy podchwycił moje spanikowane spojrzenie. Jego krok stał się bardziej zdecydowany. Wystarczyła zaledwie chwila, żeby skrócił dzielący nas dystans, zatrzymując się tak blisko, że gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym go dotknąć.

Tylko tyle. Nie zdecydował się na nic więcej, jak gdyby nigdy nic stojąc przede mną. Nie próbował mnie pochwycić, dotknąć ani w żaden sposób sprowokować, ale to okazało się gorsze niż cokolwiek innego. To, że mógłby mieć nade mną przewagę, było aż nadto oczywiste. Przynajmniej z jego perspektywy, ale…

Uciekaj.

Ale nie ruszyłam się z miejsca. Gdybym spróbowała skoczyć w bok, powstrzymałby mnie. Straciłam swoją szansę dawno temu, o ile w ogóle ją miałam. Z drugiej strony, może próba walki jednak byłaby lepsza. Może, jednak…

Choć naturalnie mogłam coś zrobić. Czułam, że to we mnie narasta, powoli i coraz bardziej. Było niczym instynkt, nad którym nie byłam w stanie zapanować. Mogłam to wyczuć w sposobie, w jaki napinałam ciało i raz po raz chwytałam powietrze. Zacisnęłam usta, jakbym w ten sposób mogła się powstrzymać. Z trudem powstrzymałam pragnienie, by instynktownie zakryć usta dłonią, tak dla pewności, o ile gest sam w sobie wystarczyłby, żebym odzyskała nad sobą panowanie.

Zabawne. Staliśmy blisko siebie w cichym, dobrze oświetlonym kościele, a jednak czułam się jak ktoś, kto właśnie balansował na krawędzi…

– Proszę – wyrwało mi się.

Tylko na tyle było mnie stać. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego potrafiła sprawić, żeby to nie brzmiało w tak zdesperowany, błagalny sposób! Brzmienie własnego głosu na moment zaskoczyło nawet mnie. Ten cichy, wręcz obcy szept, którego nie potrafiłam zidentyfikować, choć przecież wydobył się z moich własnych ust!

Patrick spojrzał na mnie dziwnie, wciąż zamyślony. Przesunął się i wtedy zorientowałam się, że sięgnął do kieszeni. Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, coś przykuło moją uwagę – ruch nad jego ramieniem, kiedy znajome mi już drzwi otworzyły się, a potem…

Lettie pojawiła się w progu. W tym samym momencie napierający na mnie mężczyzna poruszył się, gwałtownie odwracając w jej stronę. Trzymał coś w ręce – dziwny kształt, może broń, ale…

Wrzasnęłam.

Na początku chciałam ją ostrzec. Tylko tyle…

Aż tyle, skoro dobrze wiedziałam, że nie powinnam. Narastające od dłuższej chwili napięcie w końcu znalazło ujście.

– Co do…? – wyrwało się Patrickowi.

Bardziej wychwyciłam tych kilka słów z ruchu jego warg niż faktycznie usłyszałam. Z drugiej strony, równie dobrze mogłam sobie to tylko wyobrazić. W chwili, w której zamknęłam oczy i w dziecinnym geście zasłoniłam uszy dłońmi, wszystko potoczyło się bardzo szybko, ostatecznie wymykając spod kontroli.

Mój własny krzyk mnie ogłuszył, dodatkowo zwielokrotniony przez królujące w kościele echo. Zachwiałam się, przez krótką chwilę pewna, że wyląduję na ziemi. Utrzymałam się w pionie tylko dzięki temu, że wciąż opierałam się o ścianę, choć czułam się przy tym tak, jakby ta w każdej chwili mogła się rozpaść. Miałam wrażenie, że posadzka pod moimi stopami drży, przez co bardzo łatwo zdołałam sobie wyobrazić rozwierająca się pode mną przepaść, taką w którą mogłabym się zapadać, coraz niżej i niżej…

Czułam się, jakbym spadała. Tak zresztą byłoby prościej.

Przestań… Muszę przestać, ale…

Coś otarło się o moje ramię. Krzyknęłam niekontrolowanie, odsuwając się, byleby tylko znaleźć się poza zasięgiem rąk przeciwnika. Spróbowałam rzucić się do biegu, na oślep skacząc przed siebie, ale to był błąd. Zrozumiałam to boleśnie w chwili, w której potknęłam się o coś i z impetem wylądowałam na ziemi. Czułam chłód posadzki, choć ten okazał się niczym w porównaniu do paraliżującego lęku, który ogarnął mnie chwilę później.

Gdzieś w całym tym zamieszaniu wychwyciłam zupełnie inny dźwięk. Nie miałam pojęcia, czy dobrze słyszałam, że ktoś wykrzykuje moje imię – może po prostu Lettie, może ktoś inny. Z równym powodzeniem mogłam to sobie wyobrazić.

Wiedziałam za to, że dźwięk pękającego szkła był prawdziwy.

Dysząc ciężko, otworzyłam oczy, choć początkowo i tak nie zdołałam niczego zobaczyć. W panice uniosłam głowę, na krótką chwilę zwracając twarz ku znajomemu już witrażowi. Widziałam górująca nad salą Matkę Boską, jej uśmiech i spojrzenie, te jednak wciąż nie przynosiły mi ukojenia.

Właśnie wtedy rozpadła się, tak po prostu – zupełnie jakby nigdy nie istniała. W jednej chwili stworzona z kolorowych szkiełek postać zamieniła się w całą masę odłamków, które bez jakiegokolwiek ostrzeżenia runęły na ziemię, mieniąc się przy tym bajecznie w blasku dnia.

To też okazało się piękne. Tylko tyle pomyślałam, zanim deszcz szkła z głośnym brzdękiem opadł na ziemię.

Z jękiem ułożyłam się na posadzce, przyciskając policzek do lodowatego marmuru. Miałam wrażenie, że od hałasu za moment pęknie mi głowa. Zacisnęłam powieki, próbując uciec przed całym tym zamieszaniem, ale to okazało się niemożliwe. Nie, skoro w tym wszystkim pozostawałam aż nadto przytomna i świadoma.

Zrozumienie pojawiło się chwilę później, raniąc bardziej niż cokolwiek innego. Aż zachłysnęłam się powietrzem, tym razem jednak zdolna do tego, żeby powstrzymać się od krzyku.

To i jedna, jedyna myśl, która momentalnie przysłoniła wszystko inne.

Co ja zrobiłam…?