Pierwszym, co
zarejestrowałam po przekroczeniu progu, był chłód. Znałam to przejmujące,
nieprzyjemne zimno. Nie miałam pojęcia, dlaczego wszystkie znane mi świątynie
wydawały się podobne pod tym względem, ale i tak poczułam się przez to
nieswojo.
Główna nawa
różniła się od tej, do której przywykłam. Po pierwsze, wnętrze katedry okazało
się dużo bardziej przestronne niż budowla, w której mieścił się zakon
Beatrice. Po drugie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, sala wydawała się o wiele
lepiej oświetlona. W tamtej chwili zwątpiłam, czy wchodzenie tu w środku
dnia było dobrym pomysłem.
– Daj
spokój. Nikt nie zwróci na nas uwagi – powiedział mi przed wejściem Dean, kiedy
z samochodu obserwowaliśmy cel podróży.
Wtedy
niechętnie przyznałam mu rację, ale i tak dręczyły mnie wątpliwości.
Możliwe, że się nie mylił. Wejście do miejsca, które z założenia
pozostawało otwarte dla wszystkich, nie powinno wzbudzać wątpliwości. Mogliśmy
udawać turystów albo po prostu grupkę wierzących znajomych, która miała ochotę
się pomodlić. W końcu czemu nie, prawda? To przynajmniej próbowałam sobie
powtarzać, próbując zachowywać się jak najmniej podejrzanie.
Dean
twierdził, że sprawy miały się o wiele lepiej niż z zamkniętym
klasztorem, takim jak ten, w którym się ukrywałam. Tutaj nasza obecność
nie powinna dziwić. Musiałam przywyknąć do myśli, że to wcale nie tak, że ktoś
czyhał na nas na każdym kroku, już z daleka wiedząc, że nie byliśmy aż
tacy normalni. Dopiero w tamtej chwili z pełną mocą dotarło do mnie,
że przez cały czas tak właśnie wyobrażałam sobie świat obecnie. Jakby samo moje
istnienie sprawiało, że ktoś chciał na mnie polować.
Nie
spotkaliśmy nikogo podejrzanego. Mimo wszystko czułam się, jakby ktoś śledził
każdy mój krok, kiedy przekroczyłam próg świątyni.
Powiada
się, że on jest wszechobecny… Zwłaszcza tu, prawda?
Powstrzymałam
się przed parsknięciem śmiechem. Objęłam się ramionami, krzyżując ręce na
piersi i próbując się rozgrzać. Z powątpiewaniem powiodłam wzrokiem
dookoła, wypatrując… Och, czegokolwiek. W duchu błogosławiłam, że wnętrze
wyglądało inaczej niż to, do którego się przyzwyczaiłam. Oczywiście momentalnie
dostrzegłam elementy wspólne, ale te nie wydały mi się dziwne – obecność
krzyża, ołtarza czy ławek, była oczywista.
Och, no i witraże.
Zwłaszcza one przykuły moja uwagę, sprawiając, że na moment zamarłam. Nawet nie
zwróciłam uwagi na to, że przez to pozostałam w tyle. Po prostu stałam,
spoglądając przed siebie – wprost na strzeliste, potężne okna, zdobione
kolorowymi szybami.
To nie tak,
że nigdy nie widziałam kościelnych zdobień. Większość z nich prezentowała
się podobnie, sprowadzając do tych samych motywów: drogi krzyżowej, męki
Chrystusa i tak dalej. Pod wieloma względami wiara jawiła mi się przez to
jako coś naprawdę przygnębiającego. W końcu czy rozpamiętywanie cudzej
śmierci takie nie było? Nieważne jak bardzo się starałam, nie potrafiłam
znaleźć w tym miejsca na nadzieję.
Jednak
witraże w tym miejscu okazały się zupełnie inne. Światło dnia sprawiało,
że kolorowe szkiełka mieniły się, zachwycając wzorami i intensywnością
kolorów. Przez chwilę śledziłam wzrokiem wzór, który tworzyły, nim uświadomiłam
sobie, że składały się na postać kobiety. Na ustach postaci dostrzegłam łagodny
uśmiech; rozchylone ramiona wydawały się zachęcać do tego, żeby w nie wpaść
i zaznać choćby chwilowego ukojenia. Uświadomiłam sobie, że spoglądam
wprost na Matkę Świętą, ale choć również postać Marii nie była mi obca,
pierwszy raz pomyślałam, że wyglądała pięknie.
– Amelio.
Wzdrygnęłam
się, słysząc swoje imię. W końcu oderwałam wzrok od witraża, z opóźnieniem
spoglądając na zniecierpliwionego Deana. On i Lettie zdążyli ujść spory
kawałek, pozostawiając mnie w tyle.
Potrząsnęłam
głową. Natychmiast ruszyłam za nimi, ale myślami wciąż byłam przy witrażu. Od
tamtej chwili miałam wrażenie, że to Maria śledziła każdy mój krok.
– Co ty, do
diabła, robisz? – syknął Dean, gdy tylko się z nim zrównałam. Spojrzał na
mnie kątem oka, nie kryjąc rozdrażnienia.
–
Wspominasz o diable w kościele – rzuciłam zaczepnym tonem.
Wywrócił
oczami, ale przynajmniej darował sobie pytania. Przyjęłam to z ulgą, bo co
miałam mu powiedzieć? Nie sądziłam, żeby zrozumiał coś, co i dla mnie
pozostawało zagadką. Fascynacja witrażem ani trochę nie brzmiała jak coś
zrozumiałego w sytuacji, w której mimo wszystko ryzykowaliśmy.
Przez
chwilę trwaliśmy w ciszy. Wciąż wodziłam wzrokiem dookoła, starałam się
jednak unikać spoglądania na górująca nad nami Marię. Bez pośpiechu kroczyliśmy
między rzędami ławek, zmierzając ku ołtarza, choć nie sadziłam, byśmy mieli tam
cokolwiek do znalezienia. To jedno miejsce nie wyróżniało świątyni pod żadnym
względem – krzyż, pismo święte, hostia…
Zawahałam
się, kiedy Dean jak gdyby nigdy nic wspiął się po schodach, prowadzących na
podwyższenie. Zrozumiałam, że zamierzał tak po prostu wejść do zachrystii i –
cholera – nie spodobało mi się to.
– Amy? –
zmartwiła się Lettie, kiedy omal na mnie nie wpadła.
Przynajmniej
ona jedna wydawała się nie mieć do mnie pretensji o to, że mogłabym
cokolwiek utrudniać. Wysiliłam się na uśmiech, by trochę ją uspokoić, ale nawet
ja wiedziałam, że wyszło mi to marnie.
– Ktoś może
tu przyjść – zauważyłam przytomnie. – Jak się wytłumaczymy, jeśli nas tam
złapią?
Po minie
Deana poznałam, że miał przynajmniej kilka scenariuszy na taką okoliczność.
Oczywiście, nie robił tego po raz pierwszy. Mnie samej wystarczyła chwila, bym
zrozumiała, że to najmniejszy problem – udawanie głupich, zagubionych turystów
zawsze było w cenie. Mimo wszystko…
– Masz
racje – usłyszałam i aż uniosłam brwi, słysząc te słowa z ust Deana.
Jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie. – Zostań tutaj, jeśli tak wolisz.
Jeśli coś będzie nie tak, możesz zacząć krzyczeć.
Na
szczęście odwrócił się, przez co nie miał prawa dostrzec grymasu, który pojawił
się na moich ustach. W pośpiechu zwróciłam się plecami do niego i Lettie.
Uwierz
mi, nie chcecie, żebym krzyczała.
Ale na głos
powiedziałam jedynie:
–
Pośpieszcie się.
Dean
ograniczył się do sztywnego skinięcia głową. Obserwowałam go, choć ze swojego
miejsca widziałam jedynie jego plecy. Usłyszałam, że cicho zaklął, co
uświadomiło mi, że drzwi musiały być zamknięte. W pierwszym odruchu
pomyślałam, że tak było lepiej, po cichu licząc na to, że tyle wystarczy, żebyśmy
się wycofali. Oczywiście chłopak nie miał tego zamiaru, o czym przekonałam
się zaledwie chwilę później, kiedy drzwi skrzypnęły. Tego też mogłam się
spodziewać. Ktoś, kto potrafił odpalić cudzy samochód bez pomocy kluczyków, tym
bardziej musiał potrafić uporać się z zamkiem.
Wymieniłam z Lettie
krótkie, wymowne spojrzenia. Posłała mi blady uśmiech, który – och, byłam pewna
– z założenia miał mnie pewnie uspokoić, choć nie poczułam się ani trochę
lepiej. Zaraz po tym dziewczyna zniknęła mi z oczu, pośpiesznie znikając
za Deanem. Drzwi zamknęły się za nimi, przez co tym wyraźniej poczułam, że
zostałam sama w zimnej, zdecydowanie zbyt jasnej sali.
Poruszyłam się
niespokojnie. Uświadomiłam sobie, że drżę, choć już nie miałam pewności czy to
za sprawą panującego dookoła chłodu, czy może narastającego niepokoju. Jakby to
w ogóle miało coś do rzeczy! Nerwowo napięłam mięśnie, ale to nie pomogło.
Zaczęłam niespokojnie krążyć, choć i z tego zrezygnowałam po zaledwie
kilku krokach, coraz bardziej zaniepokojona perspektywą biernego czekania. Cholera,
łatwiej byłoby, gdybym obserwowała z zewnątrz, bezpiecznie tkwiąc w samochodzie.
Może, bo i tego wcale nie byłam taka pewna.
Cholera, co
ja tutaj w ogóle robiłam? Przez moment pożałowałam, że jednak
doprowadziłam do tego, żebyśmy się rozdzielili. Wieki nie oglądałam żadnego
horroru, ale czy waśnie w ten sposób nie zaczynała się większość z nich?
Grupka znajomych, którzy wtargali do niewłaściwego miejsca, rozdzielali się, a później
żałowali, umierając w agonii? Nie żeby otwarty dla ogółu kościół wyglądał
na miejsce rodem ze strasznych historii, ale jednak. Okoliczności ani trochę
nie przeszkadzały mi w tworzeniu kolejnych, coraz bardziej niepokojących scenariuszy.
Wciąż czułam
się tak, jakby ktoś mnie obserwował. Niech cię szlag. Uniosłam głowę,
niechętnie spoglądając na kobiecą sylwetkę, wydającą się spoglądać na mnie z witraża.
Z wolna podeszłam bliżej, wciąż nie odrywając od niej wzroku. Jasne, była
piękna – ustaliłam to już wcześniej – ale to nie czyniło jej jakkolwiek przystępniejszą.
Wręcz przeciwnie, bo niezależnie od tego, jak długo wpatrywałam się w tę
postać, wciąż czułam się zaniepokojona. To ani trochę nie zgadzało mi się z koncepcją
wiary, wpajaną mi przez Berenikę. Czy miejsca takie jak to nie powinny
sprawiać, że wierni czuli się bezpiecznie…?
Uciekłam
wzrokiem gdzieś w bok, chcąc nie chcąc decydując się rozejrzeć. Dreszcz
przemknął mi wzdłuż kręgosłupa, kolejny raz sprawiając, że zaczęłam dygotać. Krótko
spojrzałam na zamknięte drzwi do zachrystii, nasłuchując i próbując wychwycić
choćby śladowy dowód na obecność Lettie i Deana. Ile czasu minęło, odkąd zdecydowaliśmy
się rozdzielić? Z mojej perspektywy wszystko zdawało się ciągnąc w nieskończoność,
choć w rzeczywistości w grę musiało wchodzić raptem kilka minut.
Oczywiście, że przeszukanie takiego miejsca miało zająć im dłuższą chwilę.
Miałam
ochotę za nimi ruszyć, ale prawie natychmiast odrzuciłam od siebie taką możliwość.
Z wolna podeszłam do jednej z pierwszych ławek, po czym przysiadłam
na skraju, plecami zwrócona do witrażowych okien. Miałam wrażenie, że
spojrzenie Marii przeszywa mnie na wskroś, ale zmusiłam się do zignorowania
tego uczucia. W zamian spróbowałam usadowić się w taki sposób, by
swobodnie móc patrzeć na główne wejście. W końcu po to zdecydowałam się
tutaj zostać. Gdyby do środka wszedł ktoś niepowołany, musiałam zrobić… Cóż,
cokolwiek. Nie miałam żadnego planu, ale nawet odwrócenie uwagi, żeby kupić
Lettie i Deanowi trochę czasu, brzmiało jak dobre rozwiązanie.
Uderzyło
mnie to, jak wiele niedociągnięć dostrzegałam w planie przyjazdu tutaj. Nie
żebym wiedziała cokolwiek z tego, co kryło się za decyzjami Deana. Nie
miałam żadnego scenariusza, żadnej wskazówki. Obserwowałam kościół, ale tak
naprawdę nie potrafiłam sobie wyobrazić własnej reakcji, gdyby nagle coś poszło
nie tak. Kiedy powinnam zareagować? Skąd w ogóle miałam mieć pewności, czy
osoba, która pojawi się w świątyni, faktycznie okaże się niebezpieczna?
Gdybym narobiła zamieszania z powodu zwykłego wiernego, który w wolnej
chwili przyszedł, żeby chwilę pobyć samemu, mogłabym narobić nam jeszcze więcej
problemów.
Dean, do
diabła…
Wierzyłam,
że miał się zirytować na kolejne pytania. Wciąż miałam ich wiele, zresztą nasze
rozmowy w większości przypadków trudno było określić mianem dyskusji. Nie
zmieniało to jednak faktu, że po wyjściu stąd zamierzałam go przycisnąć. Jeśli
planował, musiałam o tym wiedzieć. Nie byłam Lettie, do diabła! Zwłaszcza teraz
mogłam sobie wyobrazić, że ta dwójka przeżyła razem dość, by potrafić współpracować,
ale dla mnie to wszystko wciąż było nowe.
Ewentualnie
wciąż mogłam odejść. Jeśli ten świat aż tak bardzo nie zmienił się od wieczoru,
którego nie chciałam wspominać…
– Wyglądasz
jak płacząca madonna… Ale nie ma w tobie nic boskiego, prawda?
Wyprostowałam
się niczym struna. Z opóźnieniem rozpoznałam ten głos, choć nie
przypominałam sobie, żeby za pierwszym razem brzmiał aż tak łagodnie. Z wrażenia
omal nie spadłam z ławki, podrywając się do pionu tak gwałtownie, że
niewiele brakowało, żebym potknęła się o własne nogi.
Nie miałam
pojęcia, skąd wziął się stojący przy ołtarzu mężczyzna. Mogłam uwazdecydowała
się przekroczyć próg świątyni. A może to po prostu ja byłam aż do tego
stopnia nieostrożna, mimo prób niezdolna skupić się na swoim zadaniu na tyle, by
wychwycić zagrożenie. Jakkolwiek by nie było, powody pozostawały małoistotne.
Liczyło się, że Patrickowi znów udało się mnie zajść, prawie jak za pierwszym
razem, kiedy ot tak zdołał przewidzieć moje ruchy.
Zawahałam
się. Tym razem przynajmniej nie próbował mnie atakować, choć nie wątpiłam, żeby
nie powstrzymywałby się, gdybym spróbowała zrobić coś głupiego. Nie sądziłam,
żeby pozwolił mi przebiec przez całą salę aż do wyjścia, nawet gdybym
faktycznie mogła sobie na to pozwolić. Z drugiej strony, jeśli przyszedł
sam, a mnie udałoby się go odciągnąć…
– Nie
rozumiem. Serio, wciąż próbuję zorientować się, skąd się wzięłaś – przyznał
mężczyzna, jak gdyby nigdy nic przerywając przeciągającą się ciszę. – On też
gdzieś tutaj jest?
– A wyglądam,
jakbym miała towarzystwo? – zniecierpliwiłam się.
To była marna
wymówka. Oczywiste kłamstwo, które sprawiło, że przez moment sama miałam ochotę
wywrócić oczami. Mimo wszystko Patrick nie skomentował tego nawet słowem, w zamian
bez pośpiechu ruszając ku mnie. Dopiero kiedy podszedł bliżej, dostrzegłam, że
jedną stronę twarzy wciąż miał napuchniętą i siną. W jakimś stopniu
mnie to usatysfakcjonowało. Cóż, najwyraźniej Dean miał niezłego cela i sporo
siły.
– Ujmę
sprawę jasno, okej? Nie wnikam w to, czy im towarzyszysz, czy spotkaliście
się przypadkiem. – Wzruszył ramionami. – Ale zwłaszcza teraz nie uwierzę, że
nie ma w tobie nic nadzwyczajnego. Potrafię rozpoznać Obdarzoną.
Zacisnęłam
usta. Cisza wydała mi się najlepszym, na co mogłam się zdobyć. Trwałam w bezruchu,
uważnie śledząc każdy ruch potencjalnego przeciwnika. Starałam się nie spoglądać
w kierunku zachrystii, choć wątpiłam, czy to miało jakikolwiek znaczenie.
Jeśli był tutaj Patrick, inni Poszukiwacze mogli mu towarzyszyć. W końcu
kto w pojedynkę rzucał się powstrzymywać złożoną grupę osób, które nie
tylko potrafiły się bronić, ale na dodatek wzbudzały w innych niepokój?
Przez twarz
mężczyzny przemknął cień. Westchnął, po czym z wolna ruszył w moją
stronę.
– Skoro
wolisz utrudniać…
Nie miałam
pojęcia, co kryło się za jego słowami. Liczyło się, że najwyraźniej stracił
ochotę na pogawędki, ostatecznie decydując się ruszyć ku mnie. Przesunęłam się,
próbując wyminąć ławkę, choć w rzeczywistości zostało mi tylko wycofać się
ku ścianie. Przez chwilę miałam wrażenie, że trwaliśmy w jakiejś dziwnej,
pozbawionej większego sensu grze. Podczas gdy ja się wycofywałam, on powoli
przybliżał się do mnie, niczym jakieś drapieżne zwierzę, które próbowało zapędzić
przyszła ofiarę w kozi róg. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi,
tłukąc się tak szybko i mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.
Powinnam
coś zrobić. Musiałam, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Oczywiście,
że zostawiłeś mnie bez wyjaśnienia, jęknęłam w duchu, obiecując sobie,
że jeśli jakimś cudem uda mi się kiedyś porozmawiać z Deanem, na powitanie
dostanie ode mnie w twarz. Nie miałam pojęcia, jak daleko zabrnęli z Lettie.
Nawet gdybym chciała ich ostrzec, skąd pewność, że by mnie usłyszeli?
O ile, oczywiście,
mogłabym sobie pozwolić na krzyki.
Uderzyłam
plecami o ścianę. Mogłam się tego spodziewać, ale i tak poczułam się,
jakby ktoś zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Przywarłam nań całym ciałem,
zupełnie jakbym jakimś cudem mogła przeniknąć na zewnątrz. Zauważyłam, że
kąciki ust Patricka drgnęły, kiedy podchwycił moje spanikowane spojrzenie. Jego
krok stał się bardziej zdecydowany. Wystarczyła zaledwie chwila, żeby skrócił
dzielący nas dystans, zatrzymując się tak blisko, że gdybym wyciągnęła rękę,
mogłabym go dotknąć.
Tylko tyle.
Nie zdecydował się na nic więcej, jak gdyby nigdy nic stojąc przede mną. Nie
próbował mnie pochwycić, dotknąć ani w żaden sposób sprowokować, ale to
okazało się gorsze niż cokolwiek innego. To, że mógłby mieć nade mną przewagę,
było aż nadto oczywiste. Przynajmniej z jego perspektywy, ale…
Uciekaj.
Ale nie
ruszyłam się z miejsca. Gdybym spróbowała skoczyć w bok,
powstrzymałby mnie. Straciłam swoją szansę dawno temu, o ile w ogóle
ją miałam. Z drugiej strony, może próba walki jednak byłaby lepsza. Może, jednak…
Choć naturalnie
mogłam coś zrobić. Czułam, że to we mnie narasta, powoli i coraz bardziej.
Było niczym instynkt, nad którym nie byłam w stanie zapanować. Mogłam to wyczuć
w sposobie, w jaki napinałam ciało i raz po raz chwytałam
powietrze. Zacisnęłam usta, jakbym w ten sposób mogła się powstrzymać. Z trudem
powstrzymałam pragnienie, by instynktownie zakryć usta dłonią, tak dla pewności,
o ile gest sam w sobie wystarczyłby, żebym odzyskała nad sobą
panowanie.
Zabawne.
Staliśmy blisko siebie w cichym, dobrze oświetlonym kościele, a jednak
czułam się jak ktoś, kto właśnie balansował na krawędzi…
– Proszę –
wyrwało mi się.
Tylko na tyle
było mnie stać. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego potrafiła sprawić, żeby to
nie brzmiało w tak zdesperowany, błagalny sposób! Brzmienie własnego głosu
na moment zaskoczyło nawet mnie. Ten cichy, wręcz obcy szept, którego nie
potrafiłam zidentyfikować, choć przecież wydobył się z moich własnych ust!
Patrick
spojrzał na mnie dziwnie, wciąż zamyślony. Przesunął się i wtedy
zorientowałam się, że sięgnął do kieszeni. Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić,
coś przykuło moją uwagę – ruch nad jego ramieniem, kiedy znajome mi już drzwi
otworzyły się, a potem…
Lettie
pojawiła się w progu. W tym samym momencie napierający na mnie
mężczyzna poruszył się, gwałtownie odwracając w jej stronę. Trzymał coś w ręce
– dziwny kształt, może broń, ale…
Wrzasnęłam.
Na początku
chciałam ją ostrzec. Tylko tyle…
Aż tyle,
skoro dobrze wiedziałam, że nie powinnam. Narastające od dłuższej chwili
napięcie w końcu znalazło ujście.
– Co do…? –
wyrwało się Patrickowi.
Bardziej wychwyciłam
tych kilka słów z ruchu jego warg niż faktycznie usłyszałam. Z drugiej
strony, równie dobrze mogłam sobie to tylko wyobrazić. W chwili, w której
zamknęłam oczy i w dziecinnym geście zasłoniłam uszy dłońmi, wszystko
potoczyło się bardzo szybko, ostatecznie wymykając spod kontroli.
Mój własny
krzyk mnie ogłuszył, dodatkowo zwielokrotniony przez królujące w kościele
echo. Zachwiałam się, przez krótką chwilę pewna, że wyląduję na ziemi. Utrzymałam
się w pionie tylko dzięki temu, że wciąż opierałam się o ścianę, choć
czułam się przy tym tak, jakby ta w każdej chwili mogła się rozpaść.
Miałam wrażenie, że posadzka pod moimi stopami drży, przez co bardzo łatwo zdołałam
sobie wyobrazić rozwierająca się pode mną przepaść, taką w którą mogłabym
się zapadać, coraz niżej i niżej…
Czułam się,
jakbym spadała. Tak zresztą byłoby prościej.
Przestań…
Muszę przestać, ale…
Coś otarło
się o moje ramię. Krzyknęłam niekontrolowanie, odsuwając się, byleby tylko
znaleźć się poza zasięgiem rąk przeciwnika. Spróbowałam rzucić się do biegu, na
oślep skacząc przed siebie, ale to był błąd. Zrozumiałam to boleśnie w chwili,
w której potknęłam się o coś i z impetem wylądowałam na ziemi.
Czułam chłód posadzki, choć ten okazał się niczym w porównaniu do
paraliżującego lęku, który ogarnął mnie chwilę później.
Gdzieś w całym
tym zamieszaniu wychwyciłam zupełnie inny dźwięk. Nie miałam pojęcia, czy
dobrze słyszałam, że ktoś wykrzykuje moje imię – może po prostu Lettie, może
ktoś inny. Z równym powodzeniem mogłam to sobie wyobrazić.
Wiedziałam
za to, że dźwięk pękającego szkła był prawdziwy.
Dysząc
ciężko, otworzyłam oczy, choć początkowo i tak nie zdołałam niczego
zobaczyć. W panice uniosłam głowę, na krótką chwilę zwracając twarz ku
znajomemu już witrażowi. Widziałam górująca nad salą Matkę Boską, jej uśmiech i spojrzenie,
te jednak wciąż nie przynosiły mi ukojenia.
Właśnie
wtedy rozpadła się, tak po prostu – zupełnie jakby nigdy nie istniała. W jednej
chwili stworzona z kolorowych szkiełek postać zamieniła się w całą
masę odłamków, które bez jakiegokolwiek ostrzeżenia runęły na ziemię, mieniąc
się przy tym bajecznie w blasku dnia.
To też
okazało się piękne. Tylko tyle pomyślałam, zanim deszcz szkła z głośnym
brzdękiem opadł na ziemię.
Z jękiem
ułożyłam się na posadzce, przyciskając policzek do lodowatego marmuru. Miałam
wrażenie, że od hałasu za moment pęknie mi głowa. Zacisnęłam powieki, próbując
uciec przed całym tym zamieszaniem, ale to okazało się niemożliwe. Nie, skoro w tym
wszystkim pozostawałam aż nadto przytomna i świadoma.
Zrozumienie
pojawiło się chwilę później, raniąc bardziej niż cokolwiek innego. Aż zachłysnęłam
się powietrzem, tym razem jednak zdolna do tego, żeby powstrzymać się od krzyku.
To i jedna,
jedyna myśl, która momentalnie przysłoniła wszystko inne.
Co ja zrobiłam…?