wtorek, 31 lipca 2018

Rozdział II

W jednej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Poczułam, że serce podchodzi mi aż do gardła, waląc tak szybko i mocno, że okazało się to wręcz bolesne. W popłochu odskoczyłam, a przynajmniej spróbowałam, bo zaciskające się na moim nadgarstku nie zamierzały tak po prostu zniknąć. W ciemnościach znów wychwyciłam ruch, a chwilę później ktoś bezceremonialnie przyciągnął mnie do siebie. Zachwiałam się i poleciałam do przodu, na krótką chwilę tracąc orientację. Jakby tego był mało, czołem uderzyłam o metalowe pręty i to na tyle mocno, że na krótką chwilę aż pociemniało mi przed oczami.
Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza do płuc, po czym zamarłam, słysząc jeszcze jeden, obcy oddech. Wręcz poczułam go na twarzy i to wystarczyło, żebym pojęła, że intruz znajdował się tuż przede mną. Może gdybym się wysiliła, zdołałabym w ciemnościach dostrzec zarys obcej sylwetki albo przynajmniej blask oczu, jednak to nie miało dla mnie znaczenia.
– Puść… – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Nie miałam nawet pewności, czy mnie usłyszał. W zasadzie nie mogłam pozbyć się wrażenia, że z równym powodzeniem mogłabym po prostu poruszyć ustami, czego zwłaszcza w mroku człowiek – Obdarzony czy też nie – nie byłby w stanie zauważyć. To mogło stanowić przyczynę braku jakiejkolwiek reakcji, ale już w chwili, w której o tym pomyślałam, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę oszukuję samą siebie.
Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza do płuc. Krzyk zamarł mi na ustach, ja zaś za wszelką cenę próbowałam powstrzymać się przed popełnieniem jednego z największych błędów w życiu.
Nie chciałam krzyczeć.
Nie mogłam.
Znów się szarpnęłam, tym razem bardziej stanowczo. To był niczym impuls, któremu poddałam się w chwili, w której ostatecznie puściły mi nerwy. Znów napotkałam opór i – byłam gotowa to wręcz przysiąc – czyjś głos, ale nie potrafiłam skupić się na próbie zrozumienia poszczególnych słów. Wiedziałam jedynie, że musze uciekać, a przed sobą miałam kogoś, kto w każdej chwili mógł spróbować mnie skrzywdzić.
Błagam, nie prowokuj mnie… Nie prowokuj mnie, do cholery…!
Moje myśli wirowały, mieszając się ze sobą. W głowie miałam mętlik, którego w żaden sposób nie potrafiłam zinterpretować. Przez moment czułam się niemalże jak w noc, w którą wszystko się zaczęło – spanikowana i świadoma co najwyżej narastającego z każdą kolejną sekundą poczucia zagrożenia. Różnica polegała na tym, że wtedy wciąż nie zdawałam sobie sprawy z najważniejszego problemu. Nie rozumiałam, że to cisza jest moim największym sprzymierzeńcem.
W teorii powinnam być mądrzejsza, ale to wcale nie było takie proste.
Byłam gotowa przysiąc, że wszystko trwało całą wieczność; że czas stanął w miejscu, a ja w nieskończoność walczyłam ze sobą, próbując zapanować nad myślami i tym, jak reagowało moje ciało. W rzeczywistości musiało się to sprowadzać do zaledwie kilku sekund. Mniej więcej tyle potrzebowałam, by bardziej stanowczo zacząć się wyrywać, a kiedy to nie pomogło, spróbować uderzyć na oślep.
Aż syknęłam, napotykając na drodze żelazne kraty. Uderzenie poczułam dosłownie w całym ciele, co na krótką chwilę wytrąciło mnie z równowagi. Ktoś jęknął, a chwilę później ciszę przerwała cała wiązanka przekleństw, jednak praktycznie nie zwróciłam na to uwagi. Z opóźnieniem zrozumiałam również, że głos wydawał się należeć do mężczyzny, zaś krępujący mój nadgarstek uścisk w końcu zniknął.
Nie potrzebowałam niczego więcej. Moje ciało zareagowało automatycznie i zanim umysł w ogóle zdążył przetworzyć to, co się działo, najzwyczajniej w świecie rzuciłam się do ucieczki. Bieganie w ciemnościach nie należało do najrozsądniejszych posunięć, ale nie dbałam o to, świadoma wyłącznie tego, że powinnam znaleźć się jak najdalej od bramy.
– Stój! – usłyszałam gdzieś za plecami. Głos wydawał się przytłumiony, jakby intruz dosłownie cedził kolejne słowa przez zaciśnięte zęby. – Jasna cholera…
Nie interesowało mnie, co miał do powiedzenia. Potykając się o własne nogi i obijając o wąskie ściany, bez zastanowienia popędziłam przed siebie. Nie chciałam zastanawiać się, czy istniała szansa, by mężczyzna za mną był w stanie przejść przez zamkniętą bramę. Co więcej, zdecydowanie nie zamierzałam tego sprawdzać, całą sobą skupiając się na ucieczce.
Krzyki z czasem ucichły, co przyjęłam z ulgą. Dookoła znów zapanowała nieprzenikniona cisza, ta jednak wydała mi się jeszcze bardziej niepokojąca niż do tej pory. W ten sam sposób zaczęłam postrzegać napierającą ze wszystkich stron ciemność. Ktoś tutaj był. A ja błądziłam na oślep, sama już niepewna gdzie i dlaczego zmierzałam. Jeśli do tej pory błądziłam, w tamtej chwili z czystym sumieniem musiałam to przed samą sobą przyznać. Szłam, wyciągając przed siebie ręce, i niemalże na każdym kroku spodziewając się wpaść na… Cóż, kogokolwiek, zwłaszcza że ta perspektywa przerażała mnie bardziej niż możliwość zderzenia ze ścianą.
Oddychałam szybko i płytko, chwytając powietrze tak kurczowo, jakby zaczynało mi go brakować. W pewnym momencie w istocie poczułam się tak, jakbym miała dostęp do zbyt małej ilości tlenu. Nawet nie zauważyłam, że w którymś momencie zwolniłam, by w następnej sekundzie z jękiem osunąć się na kolana. Dłonie przycisnęłam do ust, chcąc powstrzymać się od krzyku, choć to wydawało się bez sensu po takim czasie. A jednak w chwili, w której pierwszy szok minął i w pełni dotarło do mnie, co mogło się wydarzyć, poczułam się trochę tak, jakbym z całej siły oberwała po głowie.
O mój Boże… O mój…
Jakoś szczerze wątpiłam, by towarzyszył mi w tamtym momencie.
Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby się uspokoić. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza, by po chwili z wolna je wypuścić w nadziei, że dzięki temu poczuję się choć odrobinę lepiej. Na oślep wyciągnęłam rękę, dla pewności przytrzymując się ściany. Nasłuchiwałam, ale poza własnym urywanym oddechem nie słyszałam niczego. I choć wiedziałam, że to w najmniejszym stopniu nie musiało oznaczać, że zostałam sama, w jakiś pokrętny sposób sprawiło to, że doszłam do wniosku, że jednak byłam bezpieczna. Chociaż przez moment, ale jednak.
Zacisnęłam usta, po czym z trudem dźwignęłam się na nogi. Nie dałam sobie czasu na napawanie się tą myślą i rozwijanie tego złudnego poczucia kontroli nad sytuacją. Nic nie było dobrze i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
Nerwowo obejrzałam się przez ramię, naiwnie licząc, że w porę mogłabym dostrzec coś, co okazałoby się pomocne. Poirytowana, dla lepszego efektu zmrużyłam oczy, ale wciąż towarzyszyła mi wyłącznie wszechogarniająca pustka. Jasna cholera, wciąż byłam człowiekiem, tak naprawdę nie wyróżniając się niczym od jakiejkolwiek innej dziewczyny, która mogłaby znaleźć się na moim miejscu.
Prawie.
Wznowiłam marsz, tym razem nie próbując biec. Nie miałam na to siły, o czym przekonałam się, ledwo tylko emocje opadły na tyle, bym zaczęła zwracać uwagę na podsuwane mi przez zmysły bodźce. Z uporem szłam przed siebie, starając się nie myśleć o beznadziejnym położeniu, w którym się znalazłam. Znów spróbowałam skorzystać z metody, którą nakazała mi Bereniki, ale już nie potrafiłam się skoncentrować. Trzymałam się lewej strony, przesuwając wciąż obolałą dłonią po chłodnej ścianie, ale dzięki temu ani nie czułam się pewniej, ani nie byłam w stanie zignorować nieprzyjemnego pulsowania.
Gdybym przynajmniej wiedziała, dokąd zmierzam! Natychmiast pomyślałam o rozwidleniu, które mijałam wcześniej, ale powrót do tamtego punktu wydawał się graniczyć z cudem. Z drugiej strony, dotychczasowa droga wydawała się dość prosta, a pomijając liczne skręty, tylko raz zostałam zmuszona do podejmowania konkretnej decyzji co do tego, w którą stronę się udać. To wydało mi się obiecujące, zwłaszcza gdy zdusiłam myśl, że równie dobrze mogłam przegapić coś istotnego.
Uścisk w gardle powrócił, znów dając mi się we znaki. Miałam trzymać się lewej strony. Tak powiedziała Berenika, ja zaś wierzyłam, że ciotka nie bez powodu doradziła właśnie to. Nawet gdybym wróciła, błądzenie obcymi korytarzami, na dodatek w sytuacji, gdy niczego nie widziałam, wydawało się czystym szaleństwem. Z drugiej strony, co tak naprawdę mi pozostało?
Być może powinnam przywyknąć do takie stanu, ale nie potrafiłam. Nie miałam pojęcia jakim cudem w ogóle zdołałam dotrzeć gdziekolwiek dalej. Liczyło się przede wszystkim to, że nagle po raz kolejny stanęłam przed koniecznością wyboru drogi, bez zastanowienia wchodząc w pierwszy korytarz, który udało mi się odszukać. Nie miałam pewności czy przypadkiem nie wracałam do klasztoru, ale nie dbałam o to. Musiałam znaleźć wyjście, niezależnie od tego, dokąd by mnie zaprowadziło.
Cisza dzwoniła mi w uszach. Zaczynałam mieć tego dość, nie tyle z obawy przed kolejnymi godzinami błądzenia w mroku. Bardziej przejmowałam się tym, że w każdej chwili ktoś mógł mnie dopaść, zanim w ogóle zdążyłabym zastanowić się nad tym, co i dlaczego się dzieje. Gdyby tak się stało…
Nie potrafiłam i tak naprawdę wcale nie chciałam kończyć tej myśli.
Nie od razu uprzytomniłam sobie, że coś się zmieniło. Dopiero w chwili, w której oślepił mnie jasny blask – bardzo słaby, ale po czasie spędzonym w ciemnościach to nie miało znaczenia – zorientowałam się, że jednak gdzieś dotarłam. W pierwszym odruchu zesztywniałam, osłaniając ramieniem oczy i niemalże spodziewając się, że ktoś znów spróbuje mnie zaatakować. Cofnęłam się, wpadając plecami na ścianę i w napięciu oczekując, aż ktoś mnie pochwyci, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Ostrożnie uniosłam głowę i – wciąż mrużący przy tym oczy – niepewnie spojrzałam wprost w stronę źródła światła, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że blask wlewał się przez wąską szczelinę na suficie.
Zamrugałam nieprzytomnie, wciąż oszołomiona. Jeszcze zanim zdążyłam przywyknąć do jasności, w pośpiechu podeszłam bliżej, stając tuż pod pęknięciem. Zadarłam głowę, jednocześnie z wahaniem wyciągając ramiona ku sklepieniu, chcąc upewnić się, czy w ogóle miałam szansę go dosięgnąć. Puls z miejsca mi przyśpieszył, tym razem z podekscytowania, a nie strachu, choć w tym wszystkim wciąż towarzyszyło mi nieustępujące nawet na moment napięcie. Kiedy na dodatek odkryłam, że byłam w stanie dosięgnąć pęknięcia, serce omal nie wyskoczyło mi z piersi.
Sama nie byłam pewna, czego tak naprawdę się spodziewałam. W zasadzie wcale nie myślałam, decydując się stanąć na palcach i ze wszystkich sił naprzeć na to, co znajdowało się tuż nad moją głową. Tym bardziej nie podejrzewałam, że usłyszę głośny zgrzyt i coś ustąpi pod moim naciskiem, tym samym dając mi nadzieję na to, że być może jednak trafiłam do wyjścia. Znów zmrużyłam oczy, próbując osłonić się już nie tylko przed światłem, ale też bliżej nieokreślonymi drobinkami, które posypały się na mnie pod wpływem ruchu czegoś, w czym ostatecznie rozpoznałam klapę albo pokrywę.
Zwiesiłam ramiona czując, że opuszczają mnie siły. Dysząc ciężko, dla pewności znów odsunęłam się po ścianę, na wypadek gdyby konstrukcja okazała się na tyle niestabilna, by zwalić mi się na głowę. Przeszkoda ze zgrzytem wróciła na swoje miejsce, co mnie zmartwiło, choć nie na tyle, by zdecydowała się wycofać. Oddychałam szybko i płytko, niczym mantrę powtarzając sobie, że powinnam się uspokoić. Musiałam się skupić i bardziej wysilić, a to zdecydowanie nie miało być proste, skoro ręce trzęsły mi się tak, że pewnie nie zdołałabym niczego utrzymać.
Drugie podejście poszło mi zdecydowanie lepiej. Byłam zdeterminowana i to do tego stopnia, że gdy już nabrałam pewności, że płyta nade mną nie jest na tyle ciężka, bym nie zdołała jej ruszyć, naparłam na nią z całą możliwą siłą. Znów ogłuszył mnie zgrzyt, tym razem jednak towarzyszył mu również huk, kiedy przeszkoda opadła na ziemię w odległości wystarczającej, by poszerzyć szczelinę. Nie miałam pewności czy otwór był na tyle szeroki, bym mogła się przez niego przecisnąć, ale nie zamierzałam tracić czasu, natychmiast decydując się to sprawdzić.
Uchwyciłam się krawędzi, po czym z pewnym wysiłkiem podciągnęłam, chcąc jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Pod palcami wyczułam ziemię, część zaś osunęła się, przez co znów zaczęłam się martwić, czy tunel czasem się nie zawali, ale nie dałam sobie czasu na wątpliwości. Korzystając z resztek sił, w pośpiechu wysunęłam się na zewnątrz, w pośpiechu odsuwając od cudem odnalezionego wyjścia. Z niedowierzaniem powiodłam wzrokiem dookoła, przez dłuższą chwilę świadoma wyłącznie kołaczącego się w piersi serca, pulsujących bólem mięśni i tego, że klęczałam na trawie.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że tkwiłam w samym środku lasu. Widok drzew nie powinien wydać mi się dziwny, skoro aż za dobrze znałam otaczającą klasztor gęstwinę, a jednak bezmyślnie wpatrywałam się przed siebie, przez moment czując tak, jakbym znalazła się na jakiejś obcej planecie. Palcami bezwiednie zaczęłam rozgrzebywać ściółkę, chcąc upewnić się, że faktycznie siedziałam na trawie i gałązkach.
Nerwowo spojrzałam ku otworowi, który posłużył mi za wyjście, nawet nie mając odwagi spojrzeć w czerniący się poniżej korytarz. Zauważyłam jedynie, że przeszkoda, z którą mocowałam się tyle czasu, okazała się czymś, co przypominało wyjątkowo płaski kamień albo płytę nagrobną. Jakkolwiek by jednak nie było, gdy zaczęłam o tym myśleć, za zdecydowanie atrakcyjniejszą uznałam tę pierwszą wersję.
Z niedowierzaniem potrząsnęłam głową. Od nadmiaru emocji czułam się tak skołowana, że ledwo byłam w stanie zebrać myśli. Wiedziałam, że powinnam się ruszyć i iść dalej, zwłaszcza że wydostanie się z podziemi stanowiło zaledwie jeden, tak naprawdę mało znaczący problem, ale nie byłam w stanie choćby drgnąć, a co dopiero próbować się podnieść. Tkwiłam w miejscu, drżąca i zmęczona tak bardzo, że nagle zapragnęłam skulić się na ziemi, zamknąć oczy i choć na moment zasnąć.
Może gdybym znów je otworzyła, wszystko okazałoby się tylko złym snem.
Z tym, że to nie był koszmar. Rozsądek podpowiadał mi, że takie rozwiązanie po prostu nie wchodziło w grę. Cokolwiek się działo, było prawdziwe, nieważne jak bardzo bym się przed tym broniła. Myśląc inaczej aż prosiłam się o nieszczęście, a wtedy wydarzyłoby się dokładnie to, co powiedziała Berenika: zmarnowałabym wszystko, co ona i pozostałe kobiety robiły dla mnie przez cały ten rok.
Podejrzewałam, że klasztor musiał znajdować się gdzieś w pobliżu, ale nie byłam w stanie go dostrzec. Uniosłam głowę, w milczeniu wpatrując się w jaśniejące, różowawe niebo. Światło, co uświadomiło mi, że błądziłam korytarzami dłużej, niż mogłabym podejrzewać. Zmęczenie kolejny raz doszło do głosu, tak jak i ból napiętych do granic możliwości mięśni, ale aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że to zły moment na odpoczynek. Z trudem zmusiłam się do dźwignięcia na nogi, by bez pośpiechu ruszyć przed siebie. Nie miałam siły biec, zresztą wątpiłam, by paniczna ucieczka zaprowadziła mnie w jakieś sensowne miejsce.
Mogłam tylko zgadywać, jak daleko od opactwa się znajdowałam. Berenika twierdziła, że korytarze nie ciągnęły się pod jakimś szczególnie okazałym terenem, ale skąd tak naprawdę mogła to wiedzieć, skoro nikt z nich nie korzystał. Biorąc pod uwagę bliskość lasu, obecność kilku rozmieszczonych w losowych miejscach wyjść, wydała mi się dość sensowna. Z drugiej strony, może po raz kolejny dopisało mi szczęście, które ciotka jak niż znów zrzuciłaby na Bożą opatrzność czy coś równie nadnaturalnego. Kto wie, może w istocie tak było, ale wcale nie czułam się z tą myślą lepiej.
Nie byłam wyjątkowa. Berenika mogła mówić, co tylko chciała, ale ja wiedziałam swoje. Przekleństwo wydawało mi się o wiele bardziej adekwatnym określeniem. Wieczna ucieczka również niewiele miała wspólnego ze szczęściem, ale o tym wolałam nie myśleć.
Niepewnie stawiałam krok za krokiem. Wyściełające ziemię liście szeleściły przy każdym moim kroku, sprawiając, że czułam się tak, jakby ktoś za mną szedł. W nerwach raz po praz oglądałam się przez ramię albo całkiem przystawałam, nasłuchując oznak czyjejkolwiek bytności, jednak za każdym razem odpowiadała mi cisza. Na pierwszy rzut oka las wydawał się opustoszały i to sprawiało, że czułam się nieswojo, choć nie aż tak bardzo jak w podziemiach. Teraz przynajmniej wiedziałam dokąd szłam, choć to okazało się dość marnym pocieszeniem, skoro wciąż nie miałam pojęcia, gdzie się znajdowałam.
Musiałam dotrzeć do drogi. To wydawało się najrozsądniejszym posunięciem, chociaż sama nie byłam pewna, co potem. Wolałam pozostać we względnie bezpiecznej gęstwinie, gdzie nikt nie miał być w stanie tak łatwo mnie zauważyć. Co więcej, potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym odpocząć i zebrać myśli, ale las ze wszystkich stron wyglądał niemalże tak samo, równie cichy i niepokojący. Korciło mnie, żeby się zatrzymać, ale czułam, ze to mogłoby się okazać najgorszym z możliwych do popełnienia błędu.
Ciągły ruch. Zdążyłam się od tego odzwyczaić, ale właśnie to pozwoliło mi przetrwać zaraz po Obdarzeniu i dotrzeć do Bereniki. Co prawda wciąż czułam się prawie jak pierwszego dnia, kiedy tak naprawdę nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić i zachowywałam się jak spłoszone zwierzę, nie zmieniało to jednak faktu, że teraz przynajmniej miałam jakieś doświadczenie. O ile tygodnie spędzone w drodze całe miesiące temu miały jakiekolwiek znaczenie, skoro zaczynałam panikować.
W najgorszym wypadku mogłam jednak zacząć krzyczeć.
Dłoń zadrżała mi, kiedy uniosłam ją do gardła. Przełknęłam z trudem, czując znajomy już ucisk w przełyku, ten jednak nie zniknął, wciąż dając mi się we znaki. To się nie stanie… Wcale tego nie potrzebuję, pomyślałam, ale towarzyszyło mi wyłącznie poczucie, że tak naprawdę oszukiwałam samą siebie. Gdybym naprawdę nie miała wyboru, musiałabym to zrobić. Z tym, że nie miałam pojęcia, czy potrafię.
Och, ależ potrafisz…
Natychmiast przyśpieszyłam, jakby tempo miało jakikolwiek wpływ na to, co działo się w mojej głowie. Zabawne, ale tak naprawdę wcale nie czułam się, jakbym uciekała przed potencjalnym zagrożeniem, ale samą sobą. Nerwowo zacisnęłam dłonie w pięści, po czym rozprostowałam palce, czując pulsowanie w dłoni. Aż za dobrze pamiętałam moment, w którym cudze palce zacisnęły się na moim nadgarstku, a także to jak niewiele brakowało, żebym zaczęła krzyczeć. To był impuls, któremu tak łatwo można było ulec – czy to w strachu, czy w najnaturalniejszej potrzebie, żeby przeżyć. W zasadzie nie miałam pewności, która z tych możliwości bardziej mnie przerażała.
Droga ciągnęła się w nieskończoność. Takie przynajmniej miałam wrażenie, choć patrząc na przebijające się przez baldachim liści, widziałam wciąż różowiące się niebo. Cienie wydawały się nienaturalnie długie, zaś typowa dla świtu szaruga uprzytomniła mi, że musiało być bardzo wcześnie rano. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że tracę czas, w rzeczywistości tkwiąc w miejscu, chociaż już dawno powinnam znaleźć się gdzieś daleko stąd. Również panujący dookoła spokój raz po raz zaprzątał moje myśli, sprawiając, że to wszystko tym bardziej wydawało mi się co najwyżej jakimś szalonym snem. Nie miałam poczucia, że powinnam się śpieszyć, a to jak nic mogło okazać się zgubne. To, że tak naprawdę wcale nie chciałam stąd odchodzić, również.
Jakaś cząstka mnie liczyła na to, że jednak kierowałam się ku klasztorowi. Chciałam chociaż ten ostatni raz go zobaczyć i sprawdzić, jak miały się sprawy. To wszystko wydawało się tak bardzo nierzeczywiste – zbyt nagłe i niezrozumiałe, bym potrafiła odciąć się o emocji i jakichkolwiek pytań. Chciałam wierzyć, że po moim zniknięciu wszystko wróci do normy i nikomu nic się nie stanie, ale to brzmiało jak kolejne wierutne kłamstwo, które próbowałam sobie wmówić. Wiedziałam, że to głupie, a Berenika zabiłaby mnie, gdybym tak po prostu przed nią stanęła, ale…
Z tym, że im dłużej błądziłam, tym wyraźniej czułam, że nie było już dla mnie powrotu.
Chciałam tego czy nie, miniona noc po raz kolejny zmieniła wszystko. Ja zaś wciąż nie wiedziałam, dokąd miało mnie to zaprowadzić.
Udało mi się wrzucić coś jeszcze na koniec miesiąca. Nie wiem jak Wy, ale ja przez te upały ledwo żyję, więc z góry przepraszam, jeśli palnęłam w tekście coś wyjątkowo głupiego. Zwłaszcza że jeśli już piszę to albo umieram, albo siedzę po nocach. Och, well… :D
Dziękuję za komentarze i obecność, bo to wiele dla mnie znaczy. Dzisiejszy rozdział ciut spokojniejszy, ale już teraz mogę zdradzić, że opisówkę i tę ciszę wynagrodzę Wam w trójeczce (o ile wena nie uzna inaczej). Tak więc do napisania!

2 komentarze:

  1. Dobry wieczór, kłaniam się nisko!

    Upały i pisanie? O nie, to zdecydowanie nie idzie w parze. Podobnie rzecz ma się z komentowaniem - dlatego też wpadam dopiero teraz. Niby jak zimno, to też człowiek narzeka, ale jak za długo widnieje ta przeklęta trzydziestka na termometrze to też idzie zwariować. I pomyśleć, że to ponoć tylko kobiety są wyjątkowo kapryśne...

    Aj, Ness, Ty i te Twoje historie... Po przeczytaniu rozdziału siedziałam kilka minut w milczeniu, gapiąc się w ścianę i próbując zebrać myśli. Nie wiem, jakim cudem jeszcze nie zwariowałam od natłoku pytań, które zrodziły się w mojej głowie po przeczytaniu tego rozdziału. Kim była ta postać z początku? Czy ona w ogóle istniała? Czyje głosy słyszy bohaterka i dlaczego powstrzymuje się przed krzykiem? Mam oczywiście pewne typy, ale po tylu latach czytania Twoich prac nauczyłam się, by u Ciebie spodziewać się niespodziewanego. Bo nawet jeśli coś wydaje się być oczywiste, koniec końców wcale takie nie jest. Dlatego dla dobra nas tu wszystkich zgromadzonych powstrzymam się przed niepotrzebnym prorokowaniem.

    Ach, no i o co do cholery chodzi z tymi Obdarzonymi...? Wraz z tym pytaniem nasuwa się kolejne: Czy ciotka Berenika broniła ją przez światem, czy może raczej świat przed nią? Na temat tajemniczej zdolności bohaterki wciąż niewiele wiadomo, ale przeczuwam jakąś grubszą sprawę. Cisza i krzyk - dwie skrajności, które mogą doprowadzić Amelię do zguby. Pytanie tylko, która z nich okaże się gorsza...

    Pytania, pytania i jeszcze raz pytania. Tyle ode mnie, wciąż ciężko mi się przerzucić z pisania na komentowanie i czytanie - nie robiłam tego od wieków. Przypomnę tyko, że bardzo lubię dramy i romanse, więc nie pogardziłabym jakimś miłosnym wątkiem prędzej niż później ;p

    Weny, kochana!
    Klaudia xo

    OdpowiedzUsuń